Niemal trzydziestoletnia historia musicalu Les Misérables sama mogłaby być doskonałym materiałem na widowiskowy show – byłaby to opowieść o oszałamiającym scenicznym sukcesie, jednym z największych w XX wieku. Dzieło kompozytora Claude’a Michela Schönberga oraz Herberta Kretzmera, autora angielskiego libretta, jest najdłużej wystawianym spektaklem w historii West Endu. Les Misérables można tam oglądać nieprzerwanie od roku 1985 – trzy lata temu obsada zagrała w przedstawieniu po raz dziesięciotysięczny.
Kiedy w marcu 2011 roku ogłoszono, że Tom Hooper, twórca fenomenalnego Jak zostać królem, postanowił nakręcić filmową adaptację kultowego spektaklu, było jasne, że podjął się zadania karkołomnego. Nie dość, że musiał zmierzyć się z legendą, stanął także przed problemem przekładu musicalowej fabuły na język filmu. Reżyser wyszedł z tej batalii zwycięsko. Jego interpretacja Les Misérables łączy w sobie wierność scenicznemu pierwowzorowi z filmową optyką, która wprowadzana do opowieści nader zręcznie, pozwala uzyskać zupełnie nową jakość.
W musicalu nie tyle się gra, ile śpiewa, a prym nad emocjami wiedzie często wirtuozeria wykonania piosenek. Hooper odwrócił niejako tę zależność, wykorzystując możliwości, jakie daje kamera. Na ekranie widzimy same największe gwiazdy kina, a nie zawodowych aktorów musicalowych (wyjątkiem jest Samantha Barks, odtwórczyni roli Éponine). Ich zdolności wokalne pozostawiają nieraz wiele do życzenia, jednak to nie one są w tym wypadku najważniejsze. Oko kamery kieruje się na twarze śpiewających, a liczne zbliżenia ukazują to, czego raczej nie widzimy w teatrze – mimikę i gwałtowną gestykulację, które odsłaniają przed nami uczuciowy ładunek poszczególnych scen.
Wielu narzeka na patos, którego rzeczywiście jest w fabule aż nadto. Na obronę reżysera mogę tylko napisać, że ładunek podniosłych uczuć, jaki niosą ze sobą kolejne ujęcia, nie jest wymysłem Hoopera, ale znajdował się już w libretcie oryginału – w filmie nowe jest jedynie to, że ów patos zyskał konkretne odniesienie do namacalnego cierpienia.
Dramat Fantine, która przechodzi kolejno przez wszystkie stadia upodlenia, wydaje się abstrakcyjny i wyestetyzowany, kiedy w postać tę wciela się aktorka teatralna, czystym i mocnym głosem śpiewając I dreamed a dream. Ta piosenka w interpretacji Anne Hatheway nie ma w sobie natomiast nic z czystości i mocy – więcej tu krzyku i szlochu niż samego śpiewu. W połączeniu z brudną, ponurą scenerią oraz z naturalistycznym, dosłownym przedstawieniem sceny „wtajemniczenia” Fantine w zawód prostytutki, wątek ten zyskuje w filmie Hoopera przerażającą konkretność. Podobnie zostaje ukazana początkowa część historii Jeana Valjeana (Hugh Jackman), gdy bohater, jako napiętnowany więzień nie może zarobić na jedzenie i okrada biskupa Digne (Colm Wilkinson). Valjean nie tyle śpiewa, ile lamentuje nad swym losem grzesznika i złoczyńcy, a kamera jest w tym momencie ustawiona w taki sposób, że z bliska i ze szczegółami widzimy jego twarz – zniszczoną i brzydką. Taką estetykę można uznać za ukłon w stronę Viktora Hugo, autora Nędzników, literackiego pierwowzoru Les Misérables.
Obok Anne Hatheway i Hugh Jackmana, wielkie kreacje tworzą także inni aktorzy – nonszalancki Russel Crowe jako Javert, główny antagonista Jeana Valjeana; młody Eddie Redmayne jako Marius, jeden z uczestników rewolucyjnego zrywu zainicjonowanego przez paryskich studentów; i oczywiście Helena Bonham Carter oraz Sacha Baron Cohen, którzy wcielili się w małżeństwo Thénardierów, parę wielkomiejskich łotrzyków, śpiewających pieprzne, ludyczne piosenki.
Gdybym miała doszukiwać się minusów w realizacji filmu, największym zdecydowanie byłyby komputerowe efekty specjalne: panoramy Paryża, od których wieje sztucznością, przykro kontrastują z naturalną – albo może nawet naturalistyczną – grą aktorów.